wtorek, 30 września 2008

Tour de Łódź 07. 09. 2008 czyli 200km extremy











Wstaję rano i już wiem, że to będzie ciężki dzień. Tour de Łódź. I to z Wikim. Dojeżdżam na miejsce startu. Robię zdjęcia szaleńcom, którym widocznie w niedzielę spać się nie chciało. Każę się nie uśmiechać – wszak to zdjęcie może być ich ostatnim i na nagrobek się przyda.

Wybija 8.00. Nie ma przebacz. Tłumaczę szybko Wikiemu, że minimalnie spóźniony Filia już pewnie jedzie, ale On niczym Chuck Norris polskiego kolarstwa zbywa to zimnym „JEDZIEMY!”. Ruszam więc ostatni, bo przez to wszystko nie zdążyłem schować aparatu. Na marginesie trzeba dodać, że tym razem nasz drogi Wiki niezastąpioną flanelę…zastąpił koszulką kolarską – co niektórych przestraszyło – Wiki stał się jeszcze bardziej niepodatny na opory powietrza.
Tuż za Strykowską czyli po około 5 minutach mam lekkie drganie w plecaku. To zapewne Filia dzwoni. Staję. Tak to On. „Gdzie jesteście” – pyta – „i w którą stronę mam Was gonić?”
Czekam. Gdy już mnie dogonił to z kolei ja nie mogłem dogonić jego. Jeszcze 10 km w takim tempie i upadnę. Na szczęście nagle łapię gumę. Gwóźdź długości małego palca sterczy w tylnej oponie. To uratowało mnie przed tempem Filii. Kazałem mu jechać. Pojechał.
Czyżby kolejne samotne TdŁ? NIE! Tuż za Nowosolną dzwoni komóra. To Muchozol szukając bidonu, a potem koszyczka został samotnie na trasie i dzwoni z pytaniem czy jeszcze gonię grupę. Radośnie mówię, że tak i pytam „GDZIE JESTEŚ?” i tu jego odpowiedź podnosi mnie na duchu „-NA CZERWONYM SZLAKU!” – mówi. Dobrze, że akurat nie ciągnąłem z rurki, bo mógłbym się udusić. Koniec końców doszliśmy do porozumienia i gonimy grupę razem.
Bedoń. Czuję , że ręce mam niżej niż zazwyczaj. Znów guma. Tym razem przód – szkło.
Ciężko zmieniać, bo najpierw obszczekiwał mnie kundel zza bramy , a potem szczekało jakieś dziecko gdy pies się zmęczył. Zero koncentracji. Ale to przeważyło. Wiedziałem już wtedy, że trzeciej gumy nie złapię – czysty rachunek prawdopodobieństwa. Ścinamy w Bedoniu trochę trasę i gnamy na Wiśniową Górę. Tu ostatni raz zobaczyłem ścigantów, a dokładnie mówiąc tylne części ich ciał. Nawet nie wyczuli mojej obecności, a tak bardzo telepatycznie pracowałem. Doganiamy grupę wolniejszą. Jest nas ośmioro.
W Pabianicach ginie nam jeden z oczu. Nie wiemy jak. Gdy mijaliśmy kościół jeszcze był, a potem…jakby go diabli wzięli. Cóż – on widocznie pokutę zakończył w P-cach.
Dalej bez sensacji. Kolumna, Lutomiersk, Aleksandrów i tu przerwa nawet na sen na chodniku. I właśnie tu kusiło mnie ZŁE: „NIE JEDŹ PO PIACHACH PRZEZ GROTNIKI – ZRÓB SKRÓTY!”. Na szczęście św. Piotr (Szałkowski) sprowadził mnie na dobrą drogę czyli piaszczystą. Za to ZŁE wzięło kogoś innego, bo dalej jechało nas sześciu.
I tak już do końca. Tylko w Łagiewnikach dwie osoby odbiły już do domów.Zakończyliśmy o 18.30. Za imprezę wszystkim dziękuję